30 lipca 2016

Najzgrabniejsze nogi na osiedlu, czyli nowy stół

Juhu! Po dwóch latach od wprowadzki dorobiliśmy się wreszcie stołu! Czemu tyle to trwało? Ano stół nie był nam aż tak niezbędny do życia. Czasem stołujemy się przy wyspie kuchennej, czasem przy stoliku balkonowym, innym razem przy stoliczku przed telewizorem, a czasem - jak przystało na parę z 15-letnim stażem - Dzióbek je przy swoim biurku, a ja na łóżku. No ale wiadomo było, że prędzej czy później trzeba się będzie koło jakiegoś stołu zakręcić. Zwłaszcza że pracuję teraz z domu, a nie mam swojego biurka. 

Kiedy w końcu rozpoczęliśmy (no dobra, JA rozpoczęłam) poszukiwania, okazało się, że sprawa wcale nie jest taka prosta. Przy naszych 48 metrach kwadratowych żaden duży mebel nie wchodził w grę. Wymyśliłam sobie, że byłoby idealnie, gdyby stół był mały, maksymalnie 80 x 80 cm (bo najczęściej będziemy przy nim jadać we dwójkę), ale jednocześnie rozkładany, na wypadek gdybyśmy chcieli raz na jakiś czas zrobić posiadówkę w większym gronie. Zależało mi też na tym, żeby po rozłożeniu był stabilny (kojarzycie stoły z opuszczanym blatem, tzn. takimi dodatkowymi bocznymi "skrzydełkami" na zawiasach? zawsze mam wizję, jak ktoś zbyt mocno się o to skrzydełko opiera, ono się składa i talerz z zupą ląduje na podłodze). No i do tego wszystkiego musiał być oczywiście ładny: zgrabny, z możliwie cienkim blatem i smukłymi, zwężanymi nogami (nie cierpię takich grubych, prostych kloców). Jak łatwo się domyślić, znalezienie modelu spełniającego te wszystkie kryteria było praktycznie niemożliwe.

Aż tu pewnego dnia odezwały się do mnie Agata i Magda z wrocławskiej manufaktury Wood & Paper, która produkuje meble inspirowane polskim wzornictwem lat 50. i 60. Dziewczyny napisały, że od jakiegoś czasu planują wprowadzić do oferty rozkładany stół i że chętnie stworzą dla mnie prototyp dopasowany do moich potrzeb (ze specjalną zniżką dla sławnej blogerki). Ponieważ mniej więcej od początku roku z zachwytem podglądałam ich meblowe dokonania na Fejsbuku, nie było mowy, żebym przepuściła taką okazję. Wymieniłyśmy kilka mejli, dziewczyny przedstawiły mi opcje z różnymi systemami rozkładania i w końcu powstał projekt spełniający wszystkie moje zachcianki. Kilka tygodni później zjawiła się u nas Wood&Paperowa delegacja (dziewczyny dostarczają wszystkie zamówienia osobiście, żeby uniknąć uszkodzeń w transporcie kurierskim) i dokonała uroczystego przekazania mebla. 

Stół jest dokładnie taki, jak miał być: prosty, zgrabny, jego lekka konstrukcja nie przytłacza naszego małego wnętrza, a tych smukłych nóg mogłaby mu pozazdrościć sama Anja Rubik. Zarówno nogi, jak i carga (te poprzeczne deski pod blatem) są wykonane z litego drewna dębowego, natomiast blat - ze sklejki pokrytej fornirem dębowym (ma to zapobiegać jego wypaczeniu). Ostatecznie zdecydowaliśmy się na blat 75 x 75 cm, który po rozłożeniu zwiększa się do wymiarów 75 x 150 cm. A jak się to cacko rozkłada? Szybko i płynnie niczym Transformers! Pamiętam każdorazowe zamieszanie przy rozkładaniu stołu w domu rodzinnym. Trzeba było to robić we dwie osoby i nigdy nie obywało się bez dopychania i stukania, bo zawsze coś się zacinało. Tutaj sprawa jest prosta: zdejmujemy górny blat (który trzyma się na 4 kołkach), rozsuwamy stół (razem z nogami), następnie wkładamy blat w powstałą dziurę i voila! Bez problemu jestem to w stanie zrobić sama. Przy rozłożonym stole na upartego zmieści się 8 osób, a na luzaka 6. Bez strachu można się o niego opierać, a ja mogę na nim nawet tańczyć (i kieckę zadzierać), bo prowadnice wytrzymują obciążenie do 60 kg. To co, wpadacie na obiad?






















stół rozkładany - Wood & Paper
czarne krzesła - TON / Opa & Company
hokery - 4 Krzesła i Fotele 
taboret ze schodkiem - IKEA
szkło i ceramika - vintage od Rodziców i z targu staroci
maselniczka - Duka
drewniane łyżki do sałatki (ptaki) - prezent od koleżanki
dzbanek na herbatę - Bredemeijer / Bonami.pl
serwetnik ryba - vintage / Patyna.pl
drewniane miseczki - Westwing.pl
obrusy - materiał IKEA + firanka z ciucholandu

22 lipca 2016

Optymalizacja według Sztywniary: Zakupy

Minimalizm, slow life i rozsądne zakupy to od pewnego czasu bardzo modne tematy. Przyznam, że początkowo trochę mnie ta moda irytowała. Nagle babki na całym świecie się obudziły i zaczęły pisać o tym, jak ważne jest zwracanie uwagi na jakość, pozbywanie się niepotrzebnych przedmiotów i ogólnie używanie mózgu podczas zakupów. Serio?! Przewracałam oczami za każdym razem, kiedy czytałam wyznania kolejnej blogerki o tym, jak to minimalizm odmienił jej życie. Minimalizm - srinimalizm. To zwykły ZDROWY ROZSĄDEK i ja go używałam, jeszcze zanim to było modne!

Kiedy przeszedł mi ten pierwszy foch, przyjrzałam się sprawie nieco bliżej, przeczytałam kilka książek i w końcu doszłam do wniosku, że może ta moda na "slow" to nie jest taka zła rzecz. Choć większość założeń minimalizmu nie była dla mnie żadnym objawieniem, to dobrze jest czasem przeczytać napisane wielkimi literami to, co się podskórnie czuło, przybić telepatyczną piątkę z kimś o podobnych poglądach albo podejrzeć jakieś sprytne rozwiązania. No i skoro wielu osobom pomogło to zmienić życie na lepsze, to nie ma co prychać, tylko trzeba się z takiej pożytecznej mody cieszyć.

Mnie upraszczanie, usprawnianie i eliminowanie "szumu" przychodzi dość naturalnie, bo jestem osobą, która najbardziej na świecie lubi święty spokój. Nie mam za grosz podzielności uwagi i jeśli za dużo się wokół mnie dzieje, dopada mnie okropna mieszanka zmęczenia, paniki i złości (nazywam to "syndromem pralki", bo serio czuję się, jakby ktoś wrzucił mnie do bębna i nastawił na wirowanie). Nie ma dla mnie absolutnie nic gorszego niż napięty grafik. Jeśli w jakiś dzień mam sporo zajęć, spraw do załatwienia czy spotkań towarzyskich, to kolejny (albo cztery) muszę spędzić sama ze sobą, żeby się zresetować. I tak samo działają na mnie przedmioty. Jeśli otacza mnie wizualny chaos i nadmiar, jestem rozdrażniona i nie potrafię się na niczym skupić. Tylko spokój może mnie uratować.

Jak można się domyślić po tym nieco przydługim wstępie, mam w tym temacie trochę głębokich przemyśleń i czy tego chcecie, czy nie, postanowiłam się nimi z Wami podzielić. Gotowi? Dzisiaj część pierwsza: ZAKUPY.

Slow shopping collage
kolaż autorstwa Dzióbka (wg mojego pomysłu)


ZANIM KUPISZ, POMYŚL - to banalna, ale chyba niedoceniana zasada. Ogólnie cały minimalizm, slow life i pochodne można podsumować jednym hasłem: MYŚL! To naprawdę bardzo pomaga. Czego by tam aktualnie nie pisały magazyny, ja uważam, że to właśnie myślenie jest nową czernią.

Kiedy ktoś opowiada o znalezionych przypadkiem w szafie ubraniach z metkami, o których całkiem zapomniał, zawsze otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Mnie nigdy nic takiego się nie przydarzyło. Może dlatego, że nigdy nie miałam w szafie aż tylu rzeczy, żeby cokolwiek mogło się wśród nich zapodziać. A nie miałam, bo... nad każdym zakupem naprawdę sporo myślę. Jasne, że ile by człowiek nie myślał, nietrafionych zakupów całkiem nie uniknie (coś o tym wiem). Ale myślenie pomaga ich liczbę znacząco ograniczyć. Oto, jak to wygląda u mnie:


1. SZUKAM DZIURY W CAŁYM

Jestem mistrzynią w wynajdywaniu powodów, dla których miałabym danej rzeczy NIE kupić. Czytam metki ze składem (bluzka 100% poliester? dziękuję, do widzenia); macam na wszystkie strony; miętolę materiał w dłoniach, żeby sprawdzić, czy się gniecie; dzianinę pocieram np. o czarny płaszcz, żeby sprawdzić, czy nie zostawia kłaków;  badam szwy; lustruję detale; szukam skaz; w przymierzalni wykonuję skłony i przysiady, żeby sprawdzić, czy ubranie jest wygodne; słowem, zachowuję się jak lekko opętana. Ale to naprawdę działa. Zawsze mnie dziwi to, że ludzie kupują jakąś szmatę, a potem narzekają, że to szmata (rozciągnęła się! szwy się skręciły!). Jestem pewna, że w zdecydowanej większości takich przypadków zwiastuny szmatowatości były widoczne już w sklepie, wystarczyło je tylko dojrzeć. Ja nie mam litości. Nie idę na żadne kompromisy. Nie ma że spodnie "trochę odstają", a koszulka "trochę dziwnie się układa". Jeśli nie jestem w 100% przekonana, po prostu nie kupuję. Znajomy mojej koleżanki jest zdania, że nie należy kupować nowego ciucha, jeśli nie uważamy, że będzie to najfajniejsza rzecz w naszej szafie. Może aż tak daleko bym nie szła, ale zdecydowanie podoba mi się wizja szafy jako ekskluzywnego klubu, do którego obowiązuje ścisła selekcja.


2. CZY NAPRAWDĘ TEGO POTRZEBUJĘ? 

OK, powiedzmy, że ciuchowi (czy innej rzeczy) nie można nic zarzucić. Ale czy naprawdę go potrzebuję? Mam go z czym nosić / do czego wykorzystać? Jest w moim stylu? Będę go regularnie używać? Czy po prostu doceniam jego walory estetyczne i/lub wykonanie, ale tak naprawdę wiem, że będzie leżał i zbierał kurz (ja tak mam z pięknymi notesami: chciałabym wszystkie, ale wiem, że potrzebuję tylko jednego). A może akurat jest wyprzedaż i wydaje mi się, że to niepowtarzalna okazja? Czasem bardzo trudno jest odróżnić swoje prawdziwe potrzeby od tych wytworzonych przez promocje, blogi czy znajomych. Dlatego ja w przypadku jakichkolwiek wątpliwości po prostu odkładam zakup na później (czyli zazwyczaj na nigdy). I nie pamiętam, żebym żałowała, że czegoś NIE kupiłam. Za to nieraz zdarzyło mi się żałować, że coś kupiłam.


3. NIE KUPUJĘ NA ZAPAS

Tego nauczyłam się dopiero niedawno. Wcześniej lubiłam mieć zapasy kosmetyków czy jedzenia. Wydawało mi się, że to takie sprytne i przezorne. Aż przeczytałam gdzieś jakże odkrywczą myśl: NIE MIESZKASZ NA PUSTYNI. Eureka! Jaki jest sens gromadzenia zapasów, zajmowania cennego miejsca w mieszkaniu (zwłaszcza małym) i ryzykowania, że część kosmetyków czy produktów spożywczych przeterminuje się, zanim przyjdzie ich kolej, kiedy do sklepu mam dwa kroki? Teraz nie kupuję nowych kosmetyków, dopóki aktualne nie są na wykończeniu, a lodówka może nie wygląda "bogato", za to o wiele rzadziej coś mi się zepsuje.


4. LISTA ZAKUPÓW 

Jak przystało na córkę, której Sheldon Cooper i Monica Geller nigdy nie mieli, kocham robić listy (tematów na posty, rzeczy do sprzedania, nawet przesyłek, na które czekam). Ale nawet jeśli robienie list nie jest Waszym ulubionym sposobem spędzania wieczoru (moim bywa), lista zakupów to rzecz, którą warto sobie ogarnąć. Ja używam do tego aplikacji w telefonie. Megawygodna sprawa. Można stworzyć kilka różnych list (np. ze składnikami obiadu, kosmetykami, chemią domową itd.) i współdzielić wybrane z nich z innymi domownikami. Kiedy widzę, że coś w domu się kończy, od razu dodaję to do listy. Dzięki temu zawsze wiem dokładnie, co mam kupić, nie biegam po sklepie, zastanawiając się, o czym zapomniałam albo co mogłoby mi się przydać, i nie kupuję przez pomyłkę tego, co już jest w lodówce. Takie proste, a takie skuteczne.


5. PINTEREST

Ostatnim sposobem, który pomaga mi w walce ze zbędnymi zakupami, jest Pinterest. Oprócz tego, że używam go do zbierania wnętrzarskich inspiracji, pełni jeszcze jedną ważną funkcję: jest poczekalnią dla moich zakupowych zachcianek. Kiedy na widok jakiegoś super ciucha czy dekoracji do mieszkania dostaję migotania przedsionków, zamiast "kup", klikam "przypnij" i dodaję daną rzecz do mojej listy życzeń (w tym celu stworzyłam dwa albumy: z zachciewajkami modowymi i wnętrzarskimi). Co jakiś czas robię przegląd materiału, żeby zweryfikować swoje wybory. W 99% przypadków okazuje się, że po kilku dniach obiekt zachwytu wcale nie wzbudza już takiego zachwytu.


***

A Wy macie jakieś własne triki, które pomagają Wam w rozsądnych zakupach? Jeśli tak, to koniecznie podrzućcie w komentarzach (w końcu żaden system nie jest tak zoptymalizowany, żeby nie można go było jeszcze bardziej zoptymalizować!). A w nagrodę za to, że przebrnęliście przez tego długaśnego posta, mam dla Was konkurs z fajnymi nagrodami od marki tołpa - partnera dzisiejszego wpisu.


KONKURS #TOŁPAOFF

Pamiętam, że kiedy kilka lat temu natknęłam się na kampanię tołpy pod hasłem "kupuj mniej", pomyślałam: ta marka ma jaja. Wyskakiwać z takim sloganem, kiedy wszyscy wkoło zabijają się, żeby ludzie kupowali jak najwięcej? Szacuneczek. Od tamtego czasu obserwuję, jak tołpa konsekwentnie promuje mądre, świadome wybory (np. testowanie próbek przed zakupem pełnowymiarowego kosmetyku). Niedawno marka odpaliła stronę tołpa:off, na której zachęca do wyłączenia się - z życia w pośpiechu, oczekiwań innych czy nieprzemyślanych codziennych decyzji. I właśnie z trybem OFF związane jest dzisiejsze zadanie konkursowe.

Na pewno kojarzycie zawieszki z napisem NIE PRZESZKADZAĆ / DO NOT DISTURB, które można znaleźć na klamkach w pokojach hotelowych. Ciekawa jestem, jaki napis, odzwierciedlający Wasz sposób na relaks, znalazłby się na Waszej osobistej zawieszce? (na mojej pewnie byłoby to coś w stylu: "Nie wchodzić, udaję, że czytam, a tak naprawdę podglądam sąsiadów" i wisiałoby na drzwiach balkonowych).

Odpowiedzi zostawiajcie pod tym postem na Fejsbuku do 29.07.2016.
Na autorów najciekawszych komentarzy czeka aż 60 zestawów miniproduktów tołpa (w sam raz do przetestowania albo na wakacyjny wyjazd).
Pełny regulamin konkursu znajdziecie tutaj.
Powodzenia!
mini tołpa

19 lipca 2016

Nowości w mieszkaniu: żaba, ryba i spółka

Kto czeka na kolejnego posta z mieszkaniowymi nowościami? Tylko ja? No nie mówcie tak! Wiecie, ile się musiałam nagimnastykować, żeby zrobić w miarę dobrze doświetlone zdjęcia przy tej paskudnej pogodzie? Spędziłam tyle czasu wyginając się na stołku z aparatem i przytrzymując nogą blendę, że teraz przez miesiąc nie muszę chodzić na jogę. Nie żebym kiedykolwiek chodziła. Chociaż od dawna planuję spróbować. Serio. Kręgosłup, starość, te sprawy. No ale zbaczam z tematu. Oto, co nowego pojawiło się ostatnio w naszym królestwie:


ŻABA PŁOWA
Do naszej kolekcji plakatów (którą pokazywałam tutaj) dołączyła niedawno taka oto urocza żaba (godnie zastępując hamburgera, który przestał pasować do aktualnego wystroju). To plansza edukacyjna z 1964 roku, na którą trafiłam zupełnie przypadkiem na Instagramie. Ponieważ w pewnych (jednoosobowych) kręgach jestem nazywana "Żabką", uznałam, że płaz w kuchni idealnie zrównoważy dwóch dzióbkopodobnych brodaczy porozwieszanych po naszych pokojach niczym portrety wodza.


Vintage frog poster
plakat z żabą - Jerzy Heintze, Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, Warszawa 1964 / Nie lubię politury (polecam ich Instagrama, jest tam więcej produktów)


DREWNIANE MISECZKI
Pisałam już, że uwielbiam drewno? Pisałam. No to prezentuję kolejny dowód. Na początku trochę przejmowałam się tym, że w zasadzie każdy drewniany mebel i dodatek w naszym mieszkaniu ma inny odcień (na jakiejś wnętrzarskiej stronie wyczytałam, że należy tego unikać), ale potem przestałam. Na targach staroci czy w "artystycznych" kawiarniach taka zbieranina mebli z różnych parafii wygląda super, a przecież bardziej na takim efekcie mi zależy niż na mieszkaniu jak z meblowego katalogu.


drewniane miseczki - Westwing.pl
butelka / wazon - IKEA
stolik - vintage / targ staroci pod Halą Targową w Krakowie
kanapa - IKEA (model Backabro)


TAAAKA RYBA!
Uwielbiam wszystko, co ma wzór albo kształt ryby (co ciekawe, z wyjątkiem samych ryb). Tak więc kiedy wyłowiłam z odmętów internetu ten rybny serwetnik, nie było mowy, żebym wypuściła go z rąk. Spójrzcie tylko na te detale! Unikam wszelkich durnostojek, ale dziwaczna ozdoba i przydatny gadżet w jednym? Poproszę!


metalowa ryba serwetnik - vintage / Patyna.pl


DYWAN WYLĄDOWAŁ
Alleluja! W końcu dorobiliśmy się pierwszego dywanu. Nie sądziłam, że tak trudno będzie znaleźć coś fajnego, a tymczasem zajęło mi to 2 lata (nie non stop oczywiście, ale jednak). Już prawie byłam zdecydowana na czerwony dywan w jakieś etniczne wzory (coś w tym stylu), ale doszłam do wniosku, że na naszej małej powierzchni i tak sporo się dzieje, więc lepiej wybrać coś mniej rzucającego się w oczy. Padło na ten beżowo-niebieski zygzak. Na stronie wzór wyglądał na bardziej szary, na żywo okazał się szaroniebieski, ale zakomponował się chyba całkiem fajnie, więc został. Od razu zrobiło się bardziej domowo i przytulnie.


wełniany dywan z geometrycznym wzorem - Westwing.pl (prezent od sklepu)

10 lipca 2016

Urządzanie mieszkania: Co na to Dzióbek?

Od kiedy zaczęłam pisać o urządzaniu mieszkania i moich odchyłach związanych z porządkowaniem, układaniem i dbaniem o wizualne zen naszego otoczenia, w komentarzach na blogu i Fejsbuku jak bumerang powraca jedno pytanie: CO NA TO DZIÓBEK? Pomyślałam, że skoro ta kwestia wywołuje takie zainteresowanie, to zdecydowanie zasługuje na osobnego posta.

A więc jak Dzióbek reaguje na to moje przelewanie, przestawianie i inne dekoratorskie pomysły? Cóż, gdyby Dzióbek był Rhettem Butlerem, a ja Scarlett O'Harą, jego podejście do tematu można by podsumować słynnym: Frankly, my dear, I don't give a damn. W tłumaczeniu na język współczesny: Dzióbek ma po prostu wyjebane.

No dobra, może nie tak do końca. Ale po kolei. Po pierwsze, chciałam rozczarować wszystkich, którzy wyobrażają sobie, że jestem jakąś domową terrorystką, która rozstawia chłopa po kątach, każe mu się przebierać, jeśli jego koszulka nie pasuje do kanapy, i robi awantury o podniesioną deskę klozetową (swoją drogą, nigdy nie rozumiałam tego "problemu" - przecież to działa w dwie strony, a nie słyszałam, żeby jakiś facet skarżył się, że kobiety zawsze zostawiają deskę opuszczoną). Nic z tych rzeczy. Od 15 lat "wychowujemy się" wzajemnie zupełnie bezstresowo.

Po drugie, na całe szczęście ani ja nie jestem z Wenus, ani Dzióbek nie jest z Marsa. To znaczy, ja nie jestem typem kobiety, która rozkłada po domu pastelowe podusie, a w łazience trzyma milion kosmetyków, a on z kolei nie jest typem faceta, który wiesza na ścianie plakat z wyścigowym samochodem, a brudne skarpetki wrzuca pod łóżko. Mamy dość podobny gust wnętrzarski i podobne podejście do dbania o nasze siedlisko, co bardzo, ale to bardzo ułatwia sprawę. 

Po trzecie, owszem, to ja jestem głównym inicjatorem wszelkich zakupów i zmian mieszkaniowych, ale to nie znaczy, że Dzióbek nie ma nic do powiedzenia. On po prostu w większości tych spraw woli zdać się na mnie, bo dla niego kolor ręcznika czy wzór na pościeli nie ma aż takiego znaczenia. Mimo to każdy nowy zakup zawsze z nim konsultuję. Kiedyś mój brat, słysząc, jak przez telefon pytam Dzióbka o opinię na temat czajnika, stwierdził, że trzeba być nienormalnym, żeby uzgadniać z chłopakiem taką pierdołę. A mnie po prostu zależy na tym, żeby obojgu nam dobrze się mieszkało. I tak jak wiem, że on zapytałby mnie o zdanie, zanim wparowałby do mieszkania z wielkim ceramicznym chartem, tak samo ja chcę mu dać szansę na veto przed zamówieniem lampy czy dywanu.

Czy zdarza się, że mój wybór się Dzióbkowi nie podoba? Pewnie. Co wtedy? Ano jak to normalni ludzie: dyskutujemy. Czasem przyznaję mu rację (tak było ze wspomnianym czajnikiem - Dzióbek uświadomił mi, że prawie 6 stów za taki sprzęt to jednak lekka przesada, nawet jeśli ma logo Smeg), a czasem udaje mi się go przekonać. Tak było na przykład ze ścianą tablicową w kuchni, na którą początkowo nie bardzo chciał się zgodzić. Co ciekawe, kiedy ostatnio o tym rozmawialiśmy, twierdził, że nigdy nie był jej przeciwny. Na szczęście w internecie nic nie ginie i na moim Fejsbuku mam zabezpieczony dowód. Teraz faktycznie ciężko w to uwierzyć, bo tablica okazała się świetnym pomysłem i korzystamy z niej non stop. Idealnie sprawdziła się do notowania wyników Euro 2016.

Dokładnie tak samo działa to w drugą stronę. Chociaż Dzióbek rzadziej wychodzi z inicjatywą w sprawach urządzania mieszkania (wyjątkiem jest wszelka elektronika), to jednak czasem mu się to zdarza i wtedy bywa, że to ja ustępuję. Sama pewnie nie wybrałabym tych dwóch plakatów, które on zaproponował, ale teraz muszę przyznać, że prezentują się naprawdę fajnie. Z całą pewnością kupiłabym też inny dozownik na mydło niż ta biała kulka, ale Dzióbek się uparł, bo kulka robi pianę. No i spoko (zwłaszcza że dzięki temu zużywamy o wiele mniej mydła).

Po czwarte, mimo że wielu z Was ma mnie za świruskę, tak naprawdę moje estetyczne obsesje nie wymagają od Dzióbka żadnych poświęceń. Jak na zlewie w kuchni leży szara gąbka, to po prostu używa szarej. Jak w łazience wisi czarny ręcznik, to wyciera się czarnym. I tyle. Przelewaniem środków czystości do ładnych pojemników nie musi się martwić, bo to moja rozrywka (dla wszystkich, którzy przewracają oczami, że mi się chce: serio, zajmuje to minutę raz na kilka miesięcy). Zdaję sobie sprawę, że jestem trochę dziwna, ale absolutnie nie oczekuję, że Dzióbek się w te moje dziwności wkręci i będzie latał po sklepach w poszukiwaniu idealnego mopa. Chociaż kilka razy udało mu się mnie zaskoczyć, na przykład kiedy sam z siebie kupił czarną zapalarkę czy płyn do kąpieli w czarnej butelce, bo pamiętał, że nie lubię pstrokacizny (to musi być miłość, nie?).

Po piąte, większość moich domowych wymysłów ma podłoże czysto praktyczne - po prostu staram się maksymalnie ułatwić nam życie. Dlatego tak ustawiam meble, montuję wieszaki i przechowuję graty, żeby było nam jak najwygodniej: żeby nie zawadzały, żeby był do nich łatwy dostęp, żeby wszystko było logicznie zorganizowane. I co tu dużo mówić, jestem w tej "optymalizacji systemów" zajebista, więc trudno żeby Dzióbek narzekał. On na szczęście też lubi porządek, nie ma problemu z odkładaniem rzeczy na miejsce, a cotygodniowe sprzątanie zawsze robimy wspólnie. Słowem, ta nasza domowa maszynka działa sprawnie i bezawaryjnie. Kiedyś podsłuchałam, jak mówi do swojej mamy, że "lubi nasze mieszkanie, bo zawsze może w nim wszystko znaleźć". Czy może być lepszy komplement dla takiego psychola jak ja?

Temat porządkowania i organizacji niedługo powróci na bloga w bardziej rozbudowanej formie. A tymczasem ciekawa jestem, jak to wygląda u Was. Różne gusta i wieczna wojna, harmonia i symbioza czy "daj mi spokój, rób co chcesz"?

Mały wycinek Dzióbkowego królestwa:
plecak - Medicine / answear.com
koszulka Grafik płakał jak poprawiał - CK Dizajnerzy
portfel - Ochnik
zegarek - Diesel / answear.com  
okulary przeciwsłoneczne - Timberand / TK Maxx 
"Monty Python - Autobiografia według Monty Pythona"
"Tadeusz Różewicz" - Stanisław Burkot
Pearl Jam - Lightning Bolt

3 lipca 2016

Życie po aparacie

Dzisiaj ostatnia część mojej szczękowej telenoweli. W kwietniu nastąpił happy end i po prawie 3 latach w końcu zdjęłam aparat ortodontyczny. Początkowo miałam go nosić przez 2 lata, ale sprawa się trochę przeciągnęła. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadzało, bo wychodziłam z założenia, że lepiej nosić za długo niż za krótko. Znam wiele dziewczyn, które nosiły aparaty, i praktycznie wszystkie wymusiły na ortodontach jak najwcześniejsze rozdrutowanie, bo albo planowały ślub i chciały mieć na zdjęciach uśmiech bez żelastwa, albo po prostu miały już dość. Mnie się nigdzie nie spieszyło, aparat w niczym mi nie przeszkadzał i mimo że normalnie jestem osobą strasznie niecierpliwą, nosiłam go z iście stoickim spokojem. Po prostu stawka była zbyt wysoka.

Kiedy w końcu moja ortodontka stwierdziła, że możemy ściągać, byłam zaskoczona (jak to?! już!?) i zrobiło mi się nawet trochę smutno. Samo zdejmowanie trwało tyle co zakładanie nowego drutu, czyli jakąś minutę. Ciach, ciach i po robocie. Nieco dłużej (kilka minut) trwało usunięcie (zeszlifowanie) kleju po metalowych zamkach.

"O rany, jakby ktoś mi zupełnie zmienił twarz!" - taka była moja pierwsza reakcja na widok nowych zębów. Ponieważ ortodontka wyglądała na nieco skonsternowaną, szybko uściśliłam: "Na lepsze!" Serio, szok był ogromny i jeszcze przez kilka dni byłam zaskoczona za każdym razem, kiedy zamiast moich krzywusów widziałam w lustrze normalne, proste zęby. Jedna z czytelniczek napisała na Fejsie, że kiedy zdjęła aparat, jej chłopak stwierdził, że wygląda jak pies z reklamy sztucznych szczęk dla czworonogów. Mój Dzióbek najpierw niczego nie zauważył, a potem stwierdził, że faktycznie wyglądam dokładnie jak te psiaki. Warto było poświęcić 3 lata, żeby doczekać się takiego komplementu.

Jeśli jednak ktoś myśli, że wystarczy się przemęczyć z aparatem rok, dwa czy trzy i potem ma się już wszystko z głowy, to niniejszym chciałam go wyprowadzić z błędu. Teraz zabawa dopiero się zaczyna i, jak dla mnie, zamieszanie związane z retencją jest dużo bardziej uciążliwe niż samo noszenie aparatu. O co chodzi?

Otóż po zdjęciu aparatu dostałam taki przezroczysty plastikowy stabilizator (przypominający nieco ochraniacz na zęby, który bokserzy zakładają przed walką). Muszę go nosić przez rok, przez - uwaga - 16 GODZIN DZIENNIE! Codziennie. Na szczęście potem będzie już luz, bo przez kolejne kilka lat będę go musiała zakładać tylko na noc. Pikuś.

Po co to? Ano po to, żeby zęby się z powrotem nie wykrzywiły. Włókna kolagenowe otaczające zęby mają niesamowitą "pamięć" i po zdjęciu aparatu robią wszystko, żeby wrócić do swojego dawnego ustawienia. Im człowiek starszy, tym włókna kolagenowe są bardziej uparte, dlatego noszenie stabilizatora jest tak ważne. Moim koleżankom ortodonta dodatkowo przykleił od spodu zębów taki cienki drucik, który pomagał trzymać zęby na baczność. U mnie nie było to możliwe, bo ponoć przy moim zgryzie szybko odkleiłabym go dolnymi zębami.

Mimo że stabilizator jest mało widoczny, praktycznie nieodczuwalny i można w nim normalnie mówić, to niestety trochę zamieszania z nim jest. Po pierwsze, nie można w nim nic jeść ani pić (oprócz wody). Po drugie, trzeba codziennie pamiętać, żeby wyrobić tę 16-godzinną normę. A to nie jest takie proste, bo w ciągu dnia robi się kilka przerw na jedzenie. Ja zapisuję sobie międzyczasy na tablicy, inaczej bym się w tym wszystkim pogubiła. Ogólnie mam wrażenie, że moje życie składa się teraz głównie z zakładania i zdejmowania stabilizatora, mycia zębów, mycia stabilizatora oraz liczenia godzin. Myślę, że mogłoby to być całkiem korzystne dla osób na diecie, bo człowiekowi naprawdę odechciewa się tego ciastka czy loda, kiedy ma przed sobą wizję wyjmowania stabilizatora, a potem mycia go, szczotkowania zębów i robienia obliczeń. Natomiast dla ludzi funkcjonujących, tak jak ja, w trybie Wieczna Przegryzka jest to fatalna sprawa i bardzo poważne zaburzenie lajfstajlu.

Tak więc łatwo nie jest, jednak widok prostych zębów (którym napawam się teraz przy styczności z absolutnie KAŻDĄ lustrzaną powierzchnią - w windzie, w sklepie, nawet pod prysznicem w odbiciu armatury), rekompensuje mi wszelkie niedogodności. Bardzo się pilnuję, a oprócz tego co kilka miesięcy mam się stawiać na kontrolę, więc liczę, że zęby mi się z powrotem nie wykoleją. Jako pacjent z gatunku dociekliwych, zapytałam ortodontkę, czy zdarzyło jej się, żeby zgryz któregoś z jej podopiecznych wrócił do stanu sprzed aparatu. Powiedziała, że tylko raz. Był to przypadek nastolatki, która zaraz po zdjęciu aparatu wyjechała do szkoły z internatem. Nikt jej tam nie pilnował, więc olała tę całą zabawę ze stabilizatorem. Kiedy potem wróciła do Krakowa, jej zęby wyglądały ponoć dokładnie tak samo jak przed założeniem aparatu i musiała zacząć leczenie od początku. Co za koszmar. Załamałbym się, gdyby tyle mojego czasu i kasy poszło na marne.

Jeśli sami nosiliście lub nosicie aparat, dajcie znać, jak to wszystko przebiega(ło) u Was. A jeśli dopiero się zastanawiacie i chcielibyście poczytać więcej na ten temat, to wrażenia zaraz po założeniu aparatu opisałam tutaj, natomiast moje doświadczenia po 2 latach noszenia zebrałam tutaj. Oczywiście jeśli macie jakieś pytana, walcie śmiało - chętnie odpowiem.

Braces - BEFORE and AFTER
Odlew mojej szczęki PRZED i mój hollywoodzki uśmiech PO.